KURDYSTAN I KAPADOCJA
SIERPIEŃ 2005
Pomysł wyjazdu na do Kurdystanu zrodził się początkiem 2005 roku. Głównym celem
wyjazdu było wejście na biblijny Ararat – najwyższą górę Turcji – 5165 m n.p.m.
Oczywiście oprócz wejścia na Ararat, chcieliśmy poznać kulturę kurdyjską, a
także zobaczyć wiele innych terenów jakże odległych i mało znanych Polakom…
Informacji na temat wschodniej Turcji jest w Internecie jak na lekarstwo.
Wyjeżdżając, jadąc i będąc już na miejscu byliśmy zdezorientowani czy są
wymagane zezwolenia na wejście na Ararat… Do tego doszły groźby zamachów
terrorystycznych, które miały zostać dokonane w Stambule… i oczywiście
wszechobecna opinia, że Kurdowie to terroryści…
Mimo wszystko postanawiamy jechać… Ja, Ewka, Jasiek i Tomek…
1 sierpień
Jak na wschód to zawsze przez Lwów…
I tym razem jest tak samo, postanawiamy dostać się do Lwowa, a następnie przez
całą Ukrainę, Rumunię i Bułgarię dostać się do Turcji…
We Lwowie jesteśmy w południe i po raz kolejny postanawiamy poczuć magię tego
wspaniałego miasta. Z pod ponad 100 – tu letniego budynku dworca kolejowego
udajemy się w kierunku Kościoła Św. Elżbiety. Ta gotycka katedra wybudowana w
latach 1903 – 1911, dziś pełni funkcję greckokatolickiego.
Po kilku minutach marszu docieramy pod Politechnikę Lwowską wybudowaną pod
koniec XIX wieku. Całość bardzo dobrze zachowana tylko jakoś studentów w
sierpniu brak…
Dalej już kierujemy się do samego centrum Lwowa, a jak centrum to oczywiście
pomnik Adama Mickiewicza i miła niespodzianka brak tu tłumów turystów, o których
tak szumnie rozpisują się przewodniki…
Będąc w Lwowie nie można zapomnieć o miejscu bardzo ważnym dla Polaków żyjących
we Lwowie czyli o katedrze pod wezwaniem Wniebowstąpienia Najświętszej Maryi
Panny, która była wznoszona już od 1360 roku. Jest to najważniejszy ośrodek
kultu wiary rzymskokatolickiej w regionie.
Po wyjściu z katedry, warto zobaczyć znajdującą się w bliskim sąsiedztwie
Kaplicę Boimów, miejsce magiczne…
Opuszczając Plac Katedralny wchodzimy na Rynek Lwowa, na środku którego
zlokalizowany jest Ratusz z wysoką wieżą na której powiewa flaga Ukrainy. Na
każdym z czterech rogów rynku stoi studnia – fontanna, a figury umieszczone na
fontannach przedstawiają postacie mitologiczne… Będąc na Rynku we Lwowie należy
wiedzieć, że każda z kamienic ma swoją długa i ciekawą historię, jednak
największe zainteresowanie wśród turystów budzi Czarna Kamienica oznaczona
numerem 4. Wybudowana w II połowie XVI wieku, kiedyś czarna dziś trochę
„wypłowiała” jest siedzibą Lwowskiego Muzeum Historycznego.
Z rynku postanawiamy udać się na Wysoki Zamek, najwyższy punkt we Lwowie (413 m
n.p.m.). Po kilkunastu minutach marszu docieramy na górę i podziwiamy Lwów z
góry… Kilka westchnień i schodzimy tym razem w kierunku Prospektu Swobody aby
popatrzeć jak Lwowianie grają w szachy na ławeczkach, dopingowani często przez
sporą ilość przechodniów…
Prospekt Swobody zamyka symbol miasta - Opera Lwowska wybudowana w latach 1897 –
1900, porównywana kiedyś z najznakomitszymi operami świata…
Powoli myślimy o powrocie i dalszej podróży ale jest jeszcze jedno miejsce,
którego nie można pominąć, to Katedra Ormiańska pod wezwaniem Wniebowstąpienia
Najświętszej Maryi Panny, miejsce kultu osiadłych w Polsce Ormian. Miejsce
niepowtarzalne i zachwycające swoim klimatem…
Udając się w kierunku dworca, zwiedzamy barokową katedrę pod wezwaniem św. Jury,
wybudowana na ponad 300 – tu metrowym wzgórzu…
Kupujemy bilety do Czerniowiec i wsiadamy w plackartę, wagon w którym wszystko
może się zdarzyć…
2 sierpień
Smak rumuńskiego wina…
Podróż bez historii, a może były historie, tylko jak się jedzie już plackartą po
raz niewiadomo, który to już wszystko jest bez historii…
Wysiadamy w Czerniowcach i trolejbusem przez całe miasto jedziemy na dworzec
autobusowy. Oczywiście trolejbus załadowany na całego, gdzie Ci ludzie jeżdzą
cały dzień i to co dwie minuty ?
Szybko udaje nam się złapać coś w rodzaju prywatnego busa i wraz z czterema
innymi turystami z Polski ruszamy do Suczawy. Na granicy trochę problemów, chyba
nasz kierowca za mało dał w łapę, jakiś niedoświadczony musiał być…
Wszystkie cerkwie w Suczawie zwiedziłem już na poprzednich wyjazdach więc
udajemy się w kierunku dworca kolejowego Suceava Nord. Wchodzimy do
„zaprzyjaźnionej” restauracji a tam kelnerka wita nas serdecznie z uśmiechem na
twarzy. To owoce zimowej wizyty na Bukowinie…
Kupujemy bilety na nocny pociąg do Konstanty, skąd dalej ruszymy do Bułgarii…
Wszędzie pełno Polaków, więc z niektórymi postanawiamy się zaprzyjaźnić za
pomocą rumuńskiego wina… Na efekty nie trzeba było długo czekać, ledwo zdążamy
na pociąg…
3 sierpień
W oczekiwaniu na Turcję…
Pociągi rumuńskich kolei standardem przypominają polskie pociągi, fakt ten
sprawił ze po całonocnej podróży jesteśmy mocno powyginani…
Dwoma busami z Konstanty dojeżdżamy do granicy bułgarskiej w Vama Veche. Po
kilkunastu minutach wraz ze sporą grupą innych Polaków przekraczamy granicę. Tuż
za przejściem kierowca busa oferuje nam transport do oddalonej o ponad 20 km
Szabły. Niestety w Szable dłuższy postój i około południa ruszamy autobusem do
Warny a z Warny do Burgas. Trasa pomiędzy Szabłą i Burgas prowadzi cały czas
przez wybrzeże Morza Czarnego ale zmienia się diametralnie. Od dzikich plaż w
okolicach Bałczika po kurorty w Słonecznym Brzegu jakiś próżno szukać choćby nad
Adriatykiem.
W Burgas szykuje się koniec wycieczki gdyż jest już godzina 17.30 a nic w
kierunku granicy nie jedzie… oprócz autobusu do Stambułu !!!
O 19.00 siedzimy w autokarze, który wreszcie dowiezie nas do kraju, o którym
myśleliśmy przez ostatnie kilka miesięcy. Jednak zdajemy sobie sprawę, że ze
Stambułu daleko jeszcze do celu podróży. Autobus wysokiej klasy, klimatyzacja i
pełna obsługa (kawa, herbata, napoje chłodzące, ciastka i woda kolońska). Trudno
takich „rarytasów” szukać u niektórych polskich przewoźników.
Na granicy bułgarsko – tureckiej w Malko Tarnowo, wszyscy wysiadają z autokaru i
udają się do terminalu granicznego. Wykupujemy wizę za 15 $, pieczątka w
paszport i jesteśmy w Turcji. Kazali nam jeszcze wyciągnąć wszystkie bagaże z
autokaru ale nikt nie pokwapił się na kontrolę. Wszyscy chyba byli zajęci walką
o Ligę Mistrzów tureckiego Trabzonsporu, w którym gra Mirosław Szymkowiak…
Autokar rusza w dalszą drogę, mija północ…
4 sierpień
Jaki ten Stambuł duży…
Około 2.00 w nocy nasz autokar kończy swój kurs na jednym z największych na
świecie dworców autobusowych – Otogarze. Ciężko się na nim odnaleźć, tym
bardziej w nocy. Pomaga nam w tym nasz przewoźnik, który prowadzi nas do firmy
Agri Tur. Ten przewoźnik zawiezie nas do Dogubayazit, czyli pod granicę turecko
– irańską. Jedyny problem tkwi w tym, że autokar rusza dopiero za 12 godzin. Na
szczęście u przewoźnika możemy przeczekać czas dzielący nas do podróży. Schludna
poczekalnia, telewizor, ubikacja i na każde skinienie głową wszechobecna turecka
herbata, którą piję się zawsze i wszędzie. Podawana jest w małych szklaneczkach
na biało - czerwonych spodkach.
Próbujemy przetrwać do rana grając w kości z dwoma pracownikami agencji
przewoźniczej. Ubaw nie z tej ziemi, oni za bardzo nie wiedzą o co chodzi w grze
ale co drugie słowo wykrzykują Syfyr (czyli po turecku zero). Na szczęście po
dwóch godzinach znudziła im się gra, więc postanawiamy się chwilkę przespać.
Rano postanawiamy zobaczyć kilka meczetów znajdujących się w pobliżu dworca,
oczywiście obowiązują długie spodnie, zakryte ramiona oraz zdjęcie butów.
Dodatkowo kobiety muszą mieć chustkę na głowie.
Autokar rusza o 14.30, jednak ze Stambułu wydostajemy się dopiero po godzinie
16.00. Miasto to wg różnych źródeł posiada od 15 do 20 milionów mieszkańców.
Podróż bez historii. Oczywiście pełna obsługa w autokarze, podobnie jak na
trasie Burgas – Stambuł.
5 sierpień
A oczom ich ukazał się Ararat…
Po 23 godzinach jazdy wysiadamy pod Araratem, który przykryty jest chmurami.
Dogubayazit to miasteczko o specyficznym klimacie, wszędzie pełno wojska,
karabinów i wozów pancernych. Osiedla otoczone murem i drutem kolczastym,
strażnicy z karabinami i piękne góry na około miasta…
Po wyjściu z autokaru od razu zostajemy zaproszeni na herbatę. Jeden z Kurdów
proponuje taksówkę do wioski Elikoyu pod Araratem za 60 $. Odmawiamy.
Wszyscy przekonują nas, że nie ma zezwoleń na wejście na Ararat.
Decydujemy się iść w stronę Araratu pieszo. Po przejściu kilku kilometrów,
łapiemy busa, a następnie ciężarówkę. Jedziemy na pace, i podziwiamy Ararat
który wyłania się z chmur. Dojeżdżamy do kurdyjskiej wioski Gulyuzu, położonej u
stóp Araratu. Kierowca proponuje nam wyjście na Ararat z podwiezieniem bagaży na
osłach za 100$ od osoby. Rezygnujemy. Otacza nas gromadka dzieci, kilka fotek i
ruszamy w kierunku Araratu.
Po kilkudziesięciu minutach marszu, dogania nas dwóch Kurdów, którzy idą do
Elikoyu. Jeden z nich ma pistolet za pasem ale na szczęście nie są agresywni,
oczywiście proponują nam wejście na Ararat. Ku naszej uldze oddalają się po
jakimś czasie a my rozbijamy namiot przy samej drodze. Noc ciepła a niebo
bezchmurne. Chyba nigdzie indziej na świecie gwiazdy nie świecą tak jasno jak po
Araratem…
6 sierpień
Impreza u Kurdów…
O 4.00 robimy pobudkę a 5.00 jesteśmy gotowi aby wyruszyć na górę, o której
myśleliśmy przez ostanie pół roku… Po trzech godzinach marszu, docieramy do
kurdyjskiej wioski ale jest to raczej mała osada. Cztery namioty, miejsce na
ognisko i cudowny widok na Ararat…
Postanawiamy uzupełnić zapasy wody. Zostajemy zaproszeni na śniadanie,
niekończąca się herbata, dużo chleba i białego sera. Klimat niepowtarzalny.
Rozmawiamy, robimy zdjęcia, jesteśmy świadkami wypieku chleba i wyrobu masła.
Ludzie Ci żyją bardzo prosto ale to nie przeszkadza im być szczęśliwymi i bardzo
życzliwymi dla innych ludzi…
Wszystko co dobre się kończy i trzeba ruszać dalej pod górę… Po dwóch godzinach
marszu docieramy do kolejnej wioski – osady kurdyjskiej, położonej na około 2500
m n.p.m. Napełniamy wodę, pijemy czaj i znów pod górkę…
Tego dnia docieramy powyżej tzw. pierwszego obozu. Rozbijamy namioty na około
3400 m n.p.m. Jednak ten dzień się jeszcze nie kończy. Po rozbiciu namiotów
przychodzi pasterz z obozu i mówi, że musimy mieć zezwolenia a jeśli ich nie
mamy, to zapłacimy jemu i on nas przeprowadzi przez drugi obóz, gdzie rzekomo
mają stać żołnierze. Człowiek ten jednak daje za wygraną i odchodzi ale mija
kilka minut i przychodzi dwóch następnych pasterzy, tym razem sporo młodszych od
poprzednika. Oferują to samo co ich starszy kolega. Staramy się ich spławić. W
pewnym momencie dochodzi do dziwnego zdarzenia. Janek podnosi z ziemi kijek
trekingowy a jeden z pasterzy zaczyna uciekać. Dość, że jest już ciemno, to na
dodatek w okolicy pełno głazów. Jakim cudem nie upadł to tylko wie on, podobnie
jak i to dlaczego uciekał… Drugi z pasterzy zaczyna się śmiać… Nikt nie wie o co
chodzi… Stawiamy na noc wartę…
7 sierpień
A miało być tak pięknie…
O godzinie 7.00 ruszamy w kierunku obozu drugiego, który znajduje się na 4200 m
n.p.m. Co kilkanaście minut mijają nas Kurdowie, którzy na osłach i koniach
wywożą do drugiego obozu bagaże turystów uczestniczących w komercyjnych
wyprawach. Po kilku godzinach marszu, zbliżamy się do drugiego obozu. Niestety
natrafiamy na przewodnika, który uczestniczy w komercyjnej wyprawie i pyta nas o
zezwolenia. Zaczyna się robić nieprzyjemnie. Przewodnik wykonuje telefon do
wojska a następnie odsyła nas do swojego przełożonego, który czeka na nas przy
drugim obozie. Docieramy tam po kilku minutach. Przewodnik – ratownik okazuje
się bardzo miłym człowiekiem i chętnie wziąłby nas na Ararat, ale wojsko już
jest powiadomione i ma rozkaz sprowadzenia nas dzisiaj do jednostki wojskowej w
Dogubayazit. Nie ukrywam swojej wściekłości. Jechałem tu 5 dni żeby pocałować
klamkę…
Niszczymy wszystkie mapy okolic Araratu, gdyż boimy się przeszukania. Nasz
przewodnik o imieniu Ahmet obieca pomóc nam we wszystkim. Po kilku godzinach
schodzimy do wioski w okolicach Elikoyu. Tam czeka na nas ciężarówka, która
zawozi do Dogubayazit turystów wracających z komercyjnej wyprawy.
Po godzinie jazdy, przez coś co przypominało drogę, wysiadamy przy jednostce
wojskowej. Czekamy na generała. Kiedy wyszedł z budynku nogi mi się ugięły, nie
wyglądał na takiego co chciałby sobie pożartować. Na szczęście okazał się bardzo
miłym człowiekiem. Wypytuje nas po angielsku jak trafiliśmy pod Ararat, kiedy
wyszliśmy itd. Informuje nas, że zezwolenie kosztuje 60$ a wyjść można jedynie
po przyłączeniu się do jakiejś wyprawy. Za złamanie zakazu wejścia bez zezwoleń
w okolice Araratu nie ponosimy żadnych konsekwencji.
Generał wypytuje nas o dalsze plany, życzy nam udanej podróży i każę nam uważać…
Po przygodzie w jednostce wojskowej Ahmet zabiera nas do swojego biura, które
organizuje wejścia na Ararat. Pijemy herbatę i opracowujemy plan dalszej
podróży. Postanawiamy jechać na Suphan Dag (4058 m n.p.m.), stożek wulkaniczny
nad Jeziorem Van. Omawiamy wszystkie szczegóły z Ahmetem, informuje nas o
konieczności zameldowania się przed wyjściem w jednostce wojskowej w Adilcevaz.
Rano o 9.30 mamy autokar do Aldicevaz. Taki stan rzeczy powoduje, że musimy
znaleźć jakiś nocleg.
Trafiamy do hotelu Ishakpasa. Nocleg w pokoju dwuosobowym z łazienką kosztuje
tylko 7,5 YTL od osoby.
Zostawiamy paszporty na recepcji. Po chwili przychodzi pracownik hotelu i mówi:
„Big problem” i woła nas na recepcję.
Zaczyna się dialog:
- Big problem. What is this Polska ?
- Poland.
- Okay. No problem.
Nie powiem, że nie śmialiśmy się z tego…
Czysto i przyjemnie a co najważniejsze upragniony prysznic. Z okna naszego
pokoju widok na posterunek policji i kilka wozów pancernych. To jednak nie
przeszkadza nam aby się wyspać…
8 sierpień
Dzień jak co dzień…
Pobudka wcześnie rano, w planie odwiedzenie jeszcze Ahmeta. Tradycyjnie herbata,
pamiątkowa fotka, wymiana adresów i ruszamy w stronę dworca. Autokar do
Adilcevaz odjeżdża o 9.30. Ostatnie spojrzenie na górę, która jako jedyna mnie
pokonała w mojej niezbyt krótkiej karierze. Chyba lepiej gdyby zrobiła to pogoda
a nie sprawy urzędnicze. Po godzinie jazdy, autobus zostaje zatrzymany przez
patrol wojskowy. Uzbrojony żołnierz sprawdza wyrywkowo paszporty. Jedziemy
dalej. Wjeżdżamy w bardzo urozmaicony teren. Z jednej strony Suchan Dag
wyrastający nagle z Wyżyny Armeńskiej, a z drugiej strony Jezioro Van położone
na wysokości około 1700 m n.p.m. Otoczone górami. Przebywając nad tym potężnym
zbiornikiem, czujemy się jak nad morzem. Drugiego brzegu nie widać a fale znów
nie takie małe. Kąpiel w Jeziorze Van przypomina kąpiel w oleistej substancji.
Życie w tym zbiorniku wodnym jest bardzo ubogie ze względu na dużą ilość
minerałów.
Około 14.00 dojeżdżamy do Adilcevaz. Udajemy się na posterunek żandarmerii, w
celu zgłoszenia faktu wyjścia w góry. Wszystko odbywa się bardzo sprawnie gdyż
pozwolenie, to nic innego jak kserokopia naszych paszportów.
Teraz przyszła kolej na załatwienie transportu do jednej z wiosek pod Suphanem.
Rozmawiamy z jednym miejscowym ale co kilka sekund podchodzą nowi tubylcy i w
pewnej chwili na ulicy robi się spory tłok. Takie to są właśnie klimaty
wschodniej Turcji. Jednak nie wszyscy kierują się w naszą stronę, gdyż spora
część miasta nie ma zamiaru się ruszać i popija sobie herbatę, siedząc na
niskich stołeczkach rozstawionych wzdłuż głównej ulicy miasta.
Za 3 YTL udaje nam się złapać busa do wioski Harmante u stóp Suphana. Oczywiście
przed odjazdem obowiązkowa herbata…
Harmante to kurdyjska wioska, z jednym posterunkiem wojskowym, meczetem i
kilkunastoma niskimi domostwami. Pełno dzieci na podwórzu, proszących o
czekoladę lub zrobienie im zdjęcia. Nabieramy wody, robię kilka fotek i ruszamy
w stronę Suphana.
Tuż za wioską postanawiamy zrobić obiad. Po chwili zlatuje się gromada dzieci,
wymieniamy słodycze na chleb.
Tego dnia dokładamy jeszcze dwie godziny marszu. Rozmyślam jak to jest, że idąc
w Beskid Niski nie ruszam się bez mapy, a tu wchodząc na czterotysięcznik nie
mam nawet skrawka papieru…
Rozbijamy namiot na przełęczy, na wysokości około 2000 m n.p.m. Wiatr utrudnia
nam rozbicie ale udaje się. Noc jest ciepła i te gwiazdy…
9 sierpień
Suphan Dag pokonany…
Około godziny 6.30 zwijamy obóz ale żeby było ciekawie to pęka nam gumka od
stelaża. Na szczęście pęka w takim miejscu, że możemy ją jeszcze przeciągnąć
przez rurki.
Zaczyna się bardzo strome podejście, ścieżka zanika, pozostają kępy traw i
piach. Co kilka minut zmieniamy kierunek marszu i zastanawiamy gdzie jest Suphan…
Po kilku godzinach mozolnej wspinaczki, dochodzi do wydarzenia niecodziennego,
gdyż spotykamy dwójkę turystów. To nasi sąsiedzi z Niemiec. Krótka rozmowa i
ruszamy dalej. Na wysokości około 3700 – 3750 m n.p.m. zostawiamy plecaki i
atakujemy szczyt. O godzinie 17.40 stajemy na szczycie. Widoki zapierające dech
w piersiach. Na południu Jezioro Van, na północy i zachodzie Wyżyna Armeńska, a
na wschodzie masyw Suphana ze sporymi płatami śniegu. Na szczycie spędzamy około
20 minut. Pamiątkowe fotki i schodzimy rozbijać obóz.
Ta noc była ciężka, potężny wiatr i deszcz. W nocy urywa sznurki podtrzymujące
tropik. Wychodzę z namiotu i staram się to naprawić, na całe szczęście pod ręką
są sznurki i nóż…
10 sierpień
Śmignął mi żółw…
Od rana pada deszcz. Około 9.00 wstajemy, robimy śniadanie i czekamy aż wyschnie
namiot. Dopiero przed 11.00 zaczynamy schodzić w dół.
W pewnym momencie jak mi nie śmignie żółw przed nogami…
Po godzinie 14.00 schodzimy do Harmante. Otacza nas spora grupka dzieciaków,
liczą na jakieś podarunki. Oczywiście nie są zadowolone, że nic dla nich nie
mamy…
Wychodzimy za wioskę i po paru minutach dochodzimy do posterunku wojskowego.
Mała budka z dwoma żołnierzami wyraźnie znudzonymi. Dają nam krzesła i w
milczeniu czekamy na busa do Adilcevaz. Po kilkunastu minutach podjeżdża bus,
kierowca ładuje nasze plecaki na dach, z przerażeniem patrzymy, że nie wiąże ich
żadną linką. Po drodze pełnej wybojów jedziemy i modlimy się aby nasze plecaki
nie odfrunęły…
Po kilku minutach jazdy zatrzymuje nas patrol policji. Nie byłoby w tym dziwnego
gdyby nie to, że policjant w jednej ręce trzyma lizak a drugiej spluwę większą
od mojej ręki…
W Adilcevaz zgłaszamy u żandarmerii nasz powrót, kupujemy arbuzy i idziemy nad
jeziorko. Niestety plaża w Adilcevaz nie należy do najczystszych. Mamy problem
ze znalezieniem miejsca na rozbicie namiotu, gdyż plaża jest zlokalizowana kilka
metrów od drogi. Sytuację rozwiązuje deszcz… Uciekamy do pobliskiej restauracji.
Zamawiamy kebab. Ku naszemu zdziwieniu i uciesze ten kebab jest znacznie inny od
polskiego. Na sporych rozmiaru półmisku dostajemy dobrze doprawione na ostro
mięso, warzywa i chrupiący chleb. Całość bardzo smaczne.
Po godzinie 19.00 idziemy na plażę, znajdujemy jakieś „rozsądne” miejsce i
rozbijamy obóz kilka metrów od ulicy. W oddali widać błysk piorunów. Deszcz
dociera do nas w nocy ale noc ogólnie spokojna…
11 sierpień
Nie ma to jak stopem na traktorze…
Rano zjadamy arbuza i wychodzimy na główną drogę. Mamy zamiar dojechać do Ahlatu
a dalej do krateru Nemrut (3050 m n.p.m.).
Po kilku chwilach zatrzymuje się kierowca i proponuje nam dojazd do Ahlatu za 2
YTL od osoby. Zgadzamy się gdyż po długim targowaniu zbiliśmy ponad połowę ceny.
Jazda jest szalona gdyż każdy pas jest naszego kierowcy… Malownicza trasa wzdłuż
jeziora Van.
W Ahlacie szukam ubikacji i chyba na takiego wyglądałem, gdyż z piekarni wyszedł
młody Kurd i zaprowadził mnie do publicznych szalet. Wracając, zostaję
zaproszony do piekarni na śniadanie. Wołam resztę ekipy i zaczyna się uczta.
Herbata, gorący chleb, warzywa i wspaniała atmosfera. Właściciel piekarni jednym
tchem wymienia nazwiska polskich piłkarzy: Dąbrowski, Kosecki, Szymkowiak. W
pewnym momencie zaczynają dziać się cuda: Ewka wypieka chleb a Tomek wkłada go
do pieca. Robimy pamiątkowe fotki, dostajemy kilka chlebów i idziemy zwiedzać
cytadelę z XVI wieku. Niestety okazuje się, że są to tylko ruiny budowli, całość
wygląda zniechęcająco. Zwiedzamy meczet przy cytadeli i ruszamy nad jezioro Van.
Tym razem jesteśmy mile zaskoczeni. Plaża bardzo czysta, wysokie fale i i
krystaliczna woda o wysokiej temperaturze. Zażywamy kąpieli i robimy pranie.
Postanawiamy zobaczyć jeszcze muzeum w Ahlacie, jednak czynne dopiero będzie od
25 sierpnia. Przy muzeum ciekawy cmentarz islamski z wysokimi, niekiedy na kilka
metrów nagrobkami.
Czas na dojechanie w okolice Nemrutu. Postanawiamy łapać stopa. Zatrzymuje się
traktor z dwoma przyczepami. Na samy traktorze siedzi czterech miejscowych.
Wsiadamy na drugą przyczepę. Każdy wyprzedzający nas pojazd pozdrawia nas
trąbiąc. Podjeżdżamy około 10 kilometrów.
Wysiadamy na krzyżówce, z której jest jeszcze 30 kilometrów do Nemrutu. Mija 2
minuty i zatrzymujemy kolejny traktor. Tym razem przyczepa jest załadowana
pustakami, ale jechać trzeba. Wraz z innymi czterema miejscowymi, siedzimy około
godziny na pustakach trzymając się lin. Wysiadamy w wiosce Tashalm. Zostajemy
zaproszeni na herbatę. Chcemy na resztę trasy wynająć busa ale ceny oferowane
przez miejscowych są bardzo wysokie.
Postanawiamy iść na nogach. Po ponad godzinie marszu postanawiamy robić się w
polach przy drodze ale jest jeszcze jedna nadzieja – na horyzoncie pojawia się
ciężarówka. Oczywiście na nasz widok zatrzymuje się a kierowca mówi żebyśmy
wskakiwali na pakę. Wchodzę, patrzę a tam… 36 miejscowych… To była jazda.
Kobiety w chustach, dzieci na kolanach, pełno worków z jakimiś towarami i my z
domami na plecach…
Dojeżdżamy do wioski Serinbayer i wychodzimy za wioskę aby rozbić namiot. Po
kilku minutach przychodzi pasterz proponując nam nocleg u siebie w domu.
Odmawiamy gdyż namiot był już rozbity.
Dwie partyjki w kości i zasypiamy przy dźwiękach bębnów, które dochodziły z
wioski, gdzie odbywało się kurdyjskie wesele…
12 sierpień
Wewnątrz wulkanu…
Około 9.00 ruszamy w stronę krateru, mając nadzieję na złapanie stopa. Po 90
minutach dochodzimy do krawędzi krateru. Nemrut należy do największych kraterów
na świecie. Średnica krateru wynosi 8 kilometrów a obwód ponad 40 kilometrów.
Wewnątrz krateru znajduje się pięć jeziorek i kilka jaskiń, w tym jedna lodowa.
Najwyższy punkt krateru sięga wysokości 3050 m n.p.m.
Po dojściu do krawędzi krateru postanawiamy dojść do Chłodnego Jeziora.
Powierzchnia jeziora wynosi 13 kilometrów kwadratowych. Najgłębsze miejsce
jeziora wynosi 155 metrów. Łapię z Ewką stopa. Jedziemy Dacią w 6 osób, trzy z
przodu i trzy z tyłu… Jedziemy cały czas z prędkością 20 km/h po czymś co
przypomina drogę. Już teraz wiem dlaczego tak kosmiczne sumy wymieniali kierowcy
busów za podwiezienie do Nemruta… Od miejscowych dostajemy na pamiątkę kasetę z
kurdyjską muzyką…Podjeżdżamy pod Gorące Jezioro, mała budka z napojami i
słodyczami. Właściciel mówiący po angielsku opowiada nam o okolicach. Pokazuje
nam gorące źródło, w którym zażywamy kąpieli, prawdopodobnie woda doskonale
wpływa na reumatyzm… Temperatura wody dochodzi do 60 stopni Celsjusza. Dzień ten
był wyjątkowy gdyż po raz pierwszy w Turcji spróbowaliśmy piwa, które postawił
właściciel sklepiku. We wschodniej Turcji bardzo ciężko jest o zakup alkoholu.
Kurdowie bardzo związani są z tradycją i religią. Jedyne tureckie piwo to Efes
Pils - piwo jak piwo…
Po dwóch godzinach oczekiwania dochodzi Tomek i Janek. Wraz z właścicielem budki
udajemy się wszyscy do lodowej jaskini. Jaskinią tego nazwać nie można, jest to
bardzo mała grotka, po schyleniu się widać wyraźne bryły lodu.
Po południu udajemy się busem do wioski Serinbayer. Jedziemy z kierowcą, który
łącznie za 5 YTL zawiezie nas jutro jeszcze do Tatvanu a noc spędzimy w namiocie
u niego na ogrodzie.
Po rozbiciu namiotu, udajemy się do oddalonego o 20 minut marszu zabytkowego
kościółka. Wiek tego kościoła został wyceniony przez naszego kierowcę na 500
lat. Przy kościółku źródełko i kilka grot pochodzenia wulkanicznego.
W pewnym monecie po wodę podjechał na osiołku młody Kurd. Robię mu zdjęcie a w
zamian dostaję pamiątkową monetę nieznanego mi pochodzenia.
Oprócz nas na ogrodzie śpi jeszcze para z Izraela. Wieczorem przychodzi kilku
miejscowych i rozmawiamy o życiu…
13 sierpień
W rytmie kurdyjskiej muzyki…
Przed wschodem słońca ze snu wyrywa mnie nawoływanie z meczetu, który oddalony
był od naszego namiotu o jakieś 100 metrów.
Wypijamy herbatę i ruszamy do Tatvanu, gdzie będziemy kończyć naszą przygodę z
Kurdystanem i udamy się na Wyżynę Anatolijską do Kapadocji.
Załatwiamy bilety z Tatvanu do Nevsehir u przewoźnika Van Golu Turizm. Mieliśmy
ochotę jechać pociągiem, który jest trzy razy tańszy ale problem tkwił w tym, że
odjeżdżał dopiero za dwa dni.
Mając cztery godziny czasu do odjazdu autokaru, postanawiamy połazić po mieście.
Na początek coś do jedzenia: zamawiam dorum (cienki ekmek z mięsem z kurczaka i
z warzywami) oraz ciger sote (gruby ekmek z baraniną i warzywami). Obydwie
potrawy na ostro. Do tego gratis kwaśne mleko w dowolnej ilości.
Spacerując po uliczkach Tatvanu zostajemy zaproszeni do sklepu muzycznego.
Właściciel sklepu wraz z dwoma innymi Kurdami puszczają nam teledyski, w pewnym
momencie spostrzegamy się, że muzycy widoczni na teledyskach siedzą obok nas !!!
Nagrywają nam teledyski na płytę. Ciekawy jestem jak tam u nich jest z prawem
autorskim…
Po muzyce czas na czaj i posiłek. Do sklepu wniesionych zostaje kilka chlebów i
ogromna taca z potrawą o nazwie givec. W skład potrawy wchodzi wołowina,
papryka, pomidory i cukinia. Wszystko doskonale smakuje ale jakby za ostre na
nasze podniebienia. Wszyscy spoceni wydajemy dziwne odgłosy z każdym kęsem…
Czas na pożegnanie i pamiątkową fotkę…
Żegnamy się także z Kurdystanem. Krainą nieprzewidywalną, gościnną i nie
dotkniętą komercyjną turystyką poza Araratem. Krainą, którą przez długi czas
będziemy nosić w sercach…
14 sierpień
Puste szlaki Kapadocji...
Po całonocnej podróży z Kurdystanu dojeżdżamy do Kapadocji. Zatrzymujemy się w
Nevshir skąd dalej jedziemy busem do pobliskiego Goreme, nazywanego Sercem
Kapadocji.
Kapadocja zlokalizowana jest na Wyżynie Anatolijskiej w środkowej Turcji.
Powstała na skutek skamienienia popiołów wulkanicznych, z których powstał tuf
wulkaniczny. Popiół został wyrzucony przez dwa pobliskie wulkany około 3 miliony
lat temu. Te wulkany to Erciyes Dagi i Melendez Dagi. Tuf wulkaniczny jest skałą
bardzo podatną ma erozję co powoduje, że Kapadocja prezentuje bardzo różnorodne
formy skalne w postaci kominów, stożków itd. Mała odporność tufów zdecydowała
także o lokalizacji w skałach domów oraz świątyń.
W centrum Goreme rozkładamy menażki i robimy śniadanie. Załatwiamy bilety do
Stambułu na jutro wieczór. Około 10.30 ruszamy na szlak w kierunku wioski
Cavusin. Mijamy fantastyczne formy skalne, zaglądamy do wykutych w skale domów i
kościołów. Klimat niesamowity, a to co nas najbardziej cieszy to pustki na
szlakach, a miało być tak tłoczno.
Samotna Skała i ostre zbocza nad Doliną Róż to miejsca, które zapierają dech w
piersiach. Przy Samotnej Skale kosztujemy winogron i upatrujemy sobie miejsce na
nocleg. Komnata z dwoma wejściami i półką na plecaki. Postanawiamy tu wrócić
wieczorem.
Kolejny cel naszej wędrówki to Stary Cavusin. Olbrzymia skała z wieloma wykutymi
domami i świątyniami. Do lat 60-tych ubiegłego stulecia zamieszkiwana przez
miejscową okoliczną ludność, niestety doszło do zawalenia skały, co spowodowało
śmierć wielu ludzi. Wychodząc na skałę na skróty, z pod nogi obsuwa mi się
sporej wielkości kamień. Na szczęście nikt za mną nie szedł. Cudowne widoki ze
szczytu samotnej skały zachęcają do dalszej wędrówki, a drugiej strony zniechęca
upał...
Za miejscowością Cavusin wchodzimy do Ogrodów Paszy, a następnie do Doliny Zelve
(Dolina Mnichów). Kolej na trawers pięknego szczytu Bozdag (1325 m n.p.m.) i
powrót do Samotnej Skały na nocleg.
Przez cały dzień chodziliśmy z otwartymi ustami, nie tylko z powodu podziwiania
wspaniałych formacji skalnych ale także z powodu zajadania się winogronem,
pomidorami, jabłkami i śliwkami...
15 sierpień
Ostatni aktywny dzień w Turcji...
O wschodzie słońca ze snu wybudzają nas startujące balony. To tłumaczy pustkę na
szlakach i komercję w turystyce. Jak się ma kasę to się można bawić a nie spać w
dziurach wydrążonych w skale... ;))))
Zwijamy się dopiero o 9.00 i ruszamy do Goreme. Postanawiamy zostawić bagaże u
naszego przewoźnika i ruszyć na lekko na szlak. Kierujemy się do Uzundere Valley
(Dolina Gołębia), a następnie do Doliny Białej. Podziwiając widoki na Dolinę
Białą i Erciyes Dagi (3917 m n.p.m.) z tarasu widokowego, natykamy się na
Kurda... hmmm coś nie tak przecież już jesteśmy z dala od granic Kurdystanu...
Okazuje się, że Salih przyjechał tu do pracy. Zaprasza nas na herbatę i okazuje
się, że nie jest sam. Cała grupka Kurdów przyjmuje nas z otwartymi rękoma. Są to
mieszkańcy kurdyjskiej stolicy – Diyarbakir.
Po wypiciu kilku czajów proponują nam obiad. Potrawa podobna do znanego nam już
z Kurdystanu giveca, tylko że tu są jeszcze jajka. Oczywiście wszystko na ostro.
Przez cały czas pobytu u Kurdów, „wymieniamy słówka”. Okazuje się, że po
Kurdyjsku bardzo podobnie brzmi pięć i sześć. Nie do wymówienia dla Kurdów
okazuje się bardzo proste słowo „cukier”, a to dlatego, że literkę „c” czytają „cz”.
I zaczęło się czukier, tukier, sukier...
Po 2 godzinach odpoczynku ruszamy w kierunku miasteczka Uchisar, aby w pewnym
momencie zejść na dziko do Doliny Białej. Wcześniej jednak natykamy się na
stragany, zaczęło się targowanie. Za chustę z 10 YTL na 3,6 YTL to rekord
wyśrubowany przez Ewkę przy zakupie chusty. Niestety rekord nie został pobity...
W Dolinie Białej co chwila gubimy ścieżkę aż dochodzimy do punktu, gdzie już nic
nie możemy zrobić oprócz wyspinania się na zbocze doliny. Sypiący się tuf i
strome zbocze powoduje, że w pewnym momencie robi się bardzo niebezpiecznie. Na
całe szczęście wszystko dobrze się kończy. Ostatnim punktem programu jest Dolina
Miłości. Z braku czasu oglądamy ją z góry, widoki naprawdę są niepowtarzalne.
Wracamy do Goreme, kosztujemy po jednym piwku, robimy kąpiel w miejskim kranie i
powoli żegnamy Kapadocję...
16 sierpień
Żegnamy tureckie klimaty...
Do Stambułu z Serca Kapadocji dojeżdżamy o 8.00. Udajemy się do przewoźnika
Metro i godzinę później siedzimy już w autokarze do Warny. Na granicy turecko –
bułgarskiej stoimy blisko 2 godziny. Kolejki zbyt dużej nie było a bagażów tez
nikt nie sprawdził... ale stać trzeba.
Wjeżdżamy w region zwany Strandżą. Góry są to zalesione jednak przewyższenia tu
występujące powodują wspaniałe widoki.
W Warnie jesteśmy dopiero o godzinie 19.00. Dalej już dziś nie pojedziemy.
Idziemy do małego baru. Piwko, frytki i radość, że wreszcie ktoś nas rozumie...
Noc spędzamy na nocnej poczekalni a do snu Sophia...
17 sierpień
Rumuńska plaża...
Rano pijemy ziołową bułgarską herbatę i ruszamy autobusem do Szabły. Tam
ostatnia szansa aby wydać Levy i jedziemy taksówką do granicy z Rumunią w
Durankulak.
Na granicy bardzo mały ruch ale bułgarskie i rumuńskie służby celne nie należą
do najszybszych i spędzamy w upale na granicy około godziny.
Kilkanaście minut marszu i jesteśmy na piaszczystej plaży w Vama Veche. Ludzi
sporo, w szczególności młodych, wyglądających „bardzo kolorowo”. Taki stan
rzeczy spowodowany jest faktem odbywania się tu za dwa dni festiwalu muzycznego
Ratujmy Vama Veche.
Na plaży spotykamy Polaków. Okazuje się, że tak jak my studiowali geografię i to
w Kielcach !! Wspominamy stare czasy przy rumuńskim piwie...
Na plaży w Vama Veche jest tez sporo naturystów, rozbijać można się na dziko.
Woda jest czysta a w oddali widać klify w pobliskiej wiosce 2 Mai.
Czas jednak ruszać w dalszą drogę. Najpierw busami do Mangalii i Constanty a
dalej nocnym pociągiem do Suczawy. Jeszcze nie tak dawno można było z Mangalii
jechać do Suczawy ale nikt nie wie dlaczego pociąg ten został zlikwidowany.
Do pociągu postanawiamy kupić winko i to był strzał w 10 gdyż jadą z nami
Francuzi – miłośnicy wina. Na początku trochę oporów mieli, jednak szybko im
posmakowało...
18 sierpień
Ukraina – to już jak w domu...
Pociąg z Constanty opóźnia się prawie o godzinę. W Suczawie odwiedzamy
zaprzyjaźnioną restaurację, jemy śniadanie i jedziemy busem do centrum miasta.
Szybko udaje się nam załatwić transport do Czerniowiec. Jedziemy busem za 6$ z
czterema dziewczynami z Polski (Pozdrawiamy !!!). Ten kierowca był bardziej
kumaty od tego, który wiózł nas w pierwszą stronę i na bezczelnego daje w łapę.
To powoduje, że szybko przekraczamy granicę.
W Czerniowcach byłem już kilka razy więc jest już jak w domu. Idziemy do
najlepszej knajpy w mieście – Karczma Kołesa. Góralski klimat. Huculskie
potrawy. Zamawiamy między innymi banosza, ukraiński barszcz, frytki i piwo...
Bardzo miła obsługa i niskie ceny.
W oczekiwaniu na nocny pociąg do Lwowa robimy ostatnie zakupy. W jednym ze
sklepów dostaję 20 hr, które chcąc wydać kilka minut później w tym samym
sklepie, okazują się fałszywe. No rzeczywiście jakieś dziwne były ale od razu
fałszywe... Wydałem gdzie indziej...
Dziewczyny, z którymi jechaliśmy do Czerniowiec jadą w tym samym wagonie co my
do Lwowa. Rozmawiamy pijemy ukraińskie trunki a potem bułgarskie...
19 sierpień
Ruskie pierogi...
Rano wysiadamy we Lwowie i łapiemy się na busa do granicy z Polską. Połowa
pasażerów busa to Polacy. Wracają z Turcji, Rumunii i Bułgarii. Pomimo, że do
granicy polskiej jeszcze kawałek to słychać już tylko rodzimy język.
Na granicy miła niespodzianka, z niewiadomych powodów nie ma żadnych kolejek. To
duża ulga gdyż na granicy w Medyce można niekiedy zostawić sporo zdrowia.
Z Medyki łapiemy autobus robotniczy do Przemyśla i ruszamy do baru mlecznego na
upragnione ruskie pierogi...
To koniec przygody...
Podziękowania dla Ewki, Jaśka i Tomka...
|